pustynia

Przyznam Ci się, że w miarę systematycznie zaglądam tylko na kilka blogów, o tematyce skrajnie różnej. Tych, na które zaglądam sporadycznie jest więcej, ale doba przecież się nie rozciągnie i wszystkiego czytać się nie da. Internet nieustannie walczy o naszą uwagę i żeby całkiem się nie pogrążyć w wirtualnym świecie musimy wybierać to, co chcemy aby do nas dotarło. Musimy nauczyć się trudnej sztuki rezygnowania, wybierania i przesiewania treści, które wpuszczamy do naszej codzienności. Może kiedyś zrobię listę tych blogów, które obserwuję, które mnie inspirują, uczą, które czytam z ciekawością, a czasem z wypiekami na twarzy.

Skąd pomysł na własnego bloga?

Miałam okazję poznać kilka blogerek osobiście. Każda z nich pisze o czym innym, ale każda z nich jest dla mnie dowodem, że kobieta może być mamą, spełniać się zawodowo, mieć swoją przestrzeń w internecie i dzielić się z innymi swoją mądrością/ radą/ spostrzeżeniami/ zainteresowaniami/ pasją. Wszystkie te kobiety szczerze podziwiam. To one były częściową inspiracją do założenia tego bloga. 

Pomysł na niego wykluwał się w mojej głowie od dobrych kilku miesięcy. Na początku był mglistym marzeniem. Z czasem zaczął się konkretyzować i wyłaniać z tego chaosu pewien obraz. Nieoceniona była pomoc mojego męża, który przyjął ten pomysł z entuzjazmem i zachęcał mnie do działania. No i wziął na siebie całą techniczną stronę tego przedsięwzięcia.

Dlaczego mój blog ma taki tytuł?

Kiedy w mojej głowie narodził się pomysł na stworzenie bloga, wiedziałam mniej więcej jak będzie on wyglądał. Miałam na to jakiś pomysł, wizję. A Arkowi udało się rozszyfrować tę wizję i nadać jej kształt 🙂 Co nie do końca było proste.
Ale zupełnie nie miałam pomysłu na nazwę. W mojej głowie kłębiło się wiele różnych teorii, nazw i haseł, ale żadna mnie nie przekonała. Miało być krótko, z sensem i łatwe do zapamiętania.  Zrobiliśmy więc wspólną burzę mózgów, w której wyklarowało się kilka propozycji. Jednak, żadna nie miała tego czegoś. W drodze kompromisu, trochę przez przypadek padło 'tedeo’. Nie byłam do tej nazwy w 100% przekonana, przynajmniej nie od razu. Brzmiało trochę jak przekręcona nazwa Te Deum. Dopiero gdy odkryłam znaczenie tego słowa, okazało się ono trafionym w punkt, idealnym, oczywistym, doskonałym. 🙂

Czasownik 'tedeo’ w j.portugalskim znaczy 'niosę cię’.

To znaczenie rozwiało wszelkie moje wątpliwości. W 10% dlatego, że 'ja niosę Jego’, że chciałabym nieść Jezusa wszędzie gdzie pójdę. Ale nie nachalnie, z krzyżem na sztandarach jak krzyżowcy czy inkwizycja. Raczej jak delikatny wiatr, podmuch, wiosenny deszcz.  Jestem kobietą, umiem być burzą, gwałtowną wichurą, gradem. Ale znacznie bardziej lubię być delikatnym wiatrem, ciepłym deszczem, słonecznym niebem. To pewnie kwestia temperamentu, charakteru, albo decyzji. Chciałabym, żeby Bóg był obecny we wszystkich moich relacjach, zadaniach i planach. Chcę Go nieść. Jako moje wyrażenie daru kapłaństwa powszechnego , które nosimy w sobie wszyscy z racji chrztu świętego.

Ale w 90% dlatego, że kiedy Jezus przestał być dla mnie teorią, a zaczął być osobą i świadomie chciałam swoje życie związać z Nim, to byłam w takim miejscu mojego życia, że nie byłam w stanie iść za Nim. Nie umiałam, jak Bartymeusz z niedzielnej Ewangelii, rzucić płaszcza i pobiec do Niego. Nie miałam na to sił. Wtedy On wziął mnie na ręce i niósł. I niesie do dziś, a ja nie chcę z tego zrezygnować.

Comments are closed, but trackbacks and pingbacks are open.